Jarosław Kaczyński zamiast Beaty Szydło jako premier wzmocniłby hegemonię własną, a nie PiS (opinie)
Zastąpienie Beaty Szydło przez Jarosława Kaczyńskiego w fotelu premiera to złe rozwiązanie. Może zaszkodzić nie tyle wizerunkowi rządu, co zjednoczonej prawicy. Kaczyński narazi się na oceny, że autorytet partii i rządu zależy tylko od prezesa. To może nie spodobać się wyborcom i bardziej skłaniać do myślenia o dyktaturze jednego człowieka, który ufa bardziej sobie niż otaczającym go ludziom - komentują eksperci dla Wirtualnemedia.pl.
Dołącz do dyskusji: Jarosław Kaczyński zamiast Beaty Szydło jako premier wzmocniłby hegemonię własną, a nie PiS (opinie)
I wydaje mi się, plotki o tym, że ma zostać premierem niedługo, to po prostu zwykłe plotki. Raz już stracił w ten sposób rządy (2007r - przy sondażach dobrych, na wyborach coś jednak nie pykło). Fakt, że sondaże teraz są lepsze dla Pisu niż wtedy, ale po co taki człowiek, koło 70-tki miałby zajmować się pierdółkami? Nie ukrywajmy - bycie premierem to przede wszystkim podpisywanie setek dokumentów, jeżdżenie po całym kraju czy świecie.
Wszelkie racjonalne dane wskazują, że nawet wyborcy PiS nie trawią Macierewicza i Szyszki, a nadto część rolnicza - wyjątkowo nieudolnego w walce z pomorem świń Jurgiela. Grono zwolenników Waszczykowskiego też jest nieliczne jak marchewki na polu kukurydzy.
No i co?
Ano właśnie NIC. Rekonstrukcja rządu jest mitem, o którym się szepcze co miesiąc i odkłada na miesiące następne. Zapewne na kolejne miesiące przedwyborcze. By pokazać "miłą twarz".
A na to wszystko nakłada się drastyczny niedobór kadr. Waszczykowski miał wylecieć wiele miesięcy temu. Ale jaskółki tweetkały, że po prostu nie ma go kim zastąpić.
Fakt, że Kaczyński, który wygrał wybory w ogólnym rozrachunku trzy razy, a przegrał jedenaście razy, jest uznawany za najwybitniejszego stratega politycznego Polski, jest znakiem, że z Polską coś jest nie tak.
Fakt, że normalnie piszący człowiek nazywa bycie premierem "zajmowaniem się pierdółkami", oznacza, że z Polską i polskim myśleniem jest naprawdę źle.
Niestety, mamy długą historię "starowania z tylnego siedzenia". Każdorazowo kończoną wpadnięciem na rafy. Sanacyjny prezydent - wydmuszka Mościcki, był Adrianem XX-lecia. Premier - wydmuszka Sławoj-Składkowski, zasłynął (szlachetną skąd skądinąd) akcją stawiania drewnianych kibelków z serduszkiem (sławojek). W Tym czasie Niemcy zajęli się konstruowaniem Paznzerkampfwagen I i II. Cała II RP to sterowanie z tylnego fotela przez Piłsudskiego. W ostatnich latach rządów chorego na raka, cierpiącego na napady gniewu przerywane napadami melancholijnej łagodności.
PRL - formalnie mieliśmy rząd, nawet Prezesa Rady Ministrów, a rządził Komitet wykonawczy KC PZPR.
Zakończyliśmy bankructwem. Formalną upadłością kraju (uczył się ktoś na lekcjach historii o tym, że w 1981r. Polska ogłosiła częściową upadłość, a upadłość całkowita nie została ogłoszona - mimo pełnych przesłanek - tylko w wyniku tego, że w 1991r. Klub Paryski zgodził się na głęboka konwersję długów "w nagrodę" za obalenie komuny?)
W III RP tylne siedzenie też było modne - tak rządził Marian Krzaklewski. Niesławnej pamięci szef (grabarz?) Solidarności. Który po czterech latach rządów z tylnego siedzenia sprawił, że AWS nie wszedł do parlamentu.
Teraz znów mamy Kaczyńskiego z tylnego siedzenia. I znów Polska wyląduje na skałach.
*W zasadzie wyjątkiem w stuletniej skali są rządy Tuska. Sam rządził, sam brał odpowiedzialność. Prawie - wyjątkiem. Bo jednak odszedł do Brukseli. Niektórzy ćwierkają, że zniesmaczony Polską i wypalony.