Eksperci oceniają tłumaczenia Wróblewskiego. “Naczelny musi mieć stalowe jaja”
Bogusław Chrabota z Polsatu, były naczelny „Rz” Grzegorz Gauden oraz szef „SE” Sławomir Jastrzębowski specjalnie dla Wirtualnemedia.pl oceniają oświadczenie Tomasza Wróblewskiego oraz decyzje wydawcy „Rz” o zwolnieniach po tekście o trotylu we wraku tupolewa.
Przypomnijmy, że w artykule „Trotyl we wraku tupolewa”, który ukazał się 30 października br. w „Rzeczpospolitej” Cezary Gmyz napisał, że we wraku tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Prokuratura wojskowa tego samego dnia zaprzeczyła jednak tym informacjom i poinformowała, że trwają w tej sprawie jeszcze ustalenia. Po postępowaniu wyjaśniającym rada nadzorcza i właściciel Presspubliki Grzegorz Hajdarowicz uznali, że tekst był nierzetelny i zdecydowano o zwolnieniu Cezarego Gmyza, naczelnego „Rz” Tomasza Wróblewskiego, wicenaczelnego Bartosza Marczuka i szefa działu krajowego Mariusza Staniszewskiego.
W piątek oświadczenie w tej sprawie w formie materiału wideo opublikował Tomasz Wróblewski. Opowiada w nim o tym jak wyglądały kulisy pracy nad tekstem Cezarego Gmyza. Informuje, że o szykowanym artykule i ustaleniach dziennikarza wiedział właściciel Presspubliki. - Otrzymałem jednoznaczne pozwolenie na publikację tekstu „Trotyl we wraku tupolewa” od Grzegorza Hajdarowicza - mówi Wróblewski. Ujawnia on też, że prokurator Andrzej Seremet potwierdził, iż znaleziono we wraku u cząstki wysokoenergetyczne. Byłemu naczelnemu „Rz” udało się podczas tej rozmowy potwierdzić także, iż prokuratorzy, którzy mieli być źródłem Cezarego Gmyza faktycznie przekazywali informacje do prasy (więcej na ten temat).
Z danych ZKDP wynika, że sprzedaż ogółem „Rzeczpospolitej” we wrześniu br. wyniosła 75 163 egz. (więcej na ten temat).
Właścicielem Presspubliki jest Grzegorz Hajdarowicz, właściciel spółki Gremi Media. Presspublica wydaje m.in. "Rzeczpospolitą", "Parkiet" tygodniki "Uważam Rze" i "Przekrój", jest też właścicielem portali internetowych (m.in. rp.pl i parkiet.com).
Komentarze dla portalu Wirtualnemedia.pl
Bogusław Chrabota, szef publicystyki w Telewizji Polsat
Redaktor naczelny musi mieć stalowe jaja i trochę przynajmniej szczęścia. Rozumiem sytuację Tomka Wróblewskiego. Działał w permanentnej presji konieczności podniesienia sprzedaży gazety, szukał więc newsa. Tu news wydawał się na pozór nie tylko oczywisty, ale na dodatek szalenie istotny z perspektywy tematu, który - dobrze, czy źle - wyrósł na jeden z najważniejszych. Zaufał dziennikarzowi, który dotąd nie zawodził; miał prawo. Dokonał starań, by informację zweryfikować u prokuratora generalnego. Ok. Gdzie błąd? Po pierwsze uciekł od własnej intuicji. Jeśli osobiście - jak twierdzi - nie wierzy w zamach, to czemu autoryzuje informację podaną w trybie oznajmującym? Jest tu gdzieś nie tyle błąd logiczny, bo w istocie obecność trotylu nie musiała świadczyć o zamachu, ale błąd intencji; news o trotylu nie tyle pobudził myślących do stawiania pytań, co stał się paliwem politycznym dla jednej z partii. TAK DOŚWIADCZONY DZIENNIKARZ NIE MÓGŁ NIE BRAĆ TAKIEGO SCENARIUSZA POD UWAGĘ.
I jeszcze błąd warsztatowy. News przyniesiony przez Cezarego Gmyza (o cząstkach wysokoenergetycznych) powinien być skonfrontowany z wiedzą specjalistyczną ekspertów redakcji. Na takie uogólnienie, jakiego dopuściła się "Rzeczpospolita" mógł sobie pozwolić tabloid, ale i w przypadku „Faktu”, czy „Super Expressu” myślę, że w tytule dodaliby znak zapytania. I na koniec. Nie można odbierać właścicielowi prawa do obsadzania szefów redakcji, podobnie jak nic nie zwalnia naczelnego z odpowiedzialności za efekt publikacji.
Grzegorz Gauden, dyrektor Instytutu Książki, były redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”
Wróblewski mówi o interesach wydawcy, które stoją za zmianą stanowiska wobec publikacji. Wydawca jest zapewne w trudnej sytuacji. Z tego co pisała prasa jest winny Skarbowi Państwa pieniądze za udziały w Presspublice. Tak więc decyzje ważne dla jego interesów decyzje należą do ministra skarbu. Tak próbuje tłumaczyć Wróblewski ten zwrot w postawie wydawcy. Najpierw akceptuje publikację a potem się od niej odcina. Ale rzeczą podstawową jest to, że opublikowano na czołówce sensacyjną wiadomość, która była w stanie zdemolować scenę polityczną gdyby była prawdziwa. A okazała się nieprawdziwa! Więc wydawca miał wszelkie prawo tak zareagować w stosunku do naczelnego.
Niepokoi mnie inny element w postawie wydawcy. Nie dowiadujemy się jak zwalniano jego i dziennikarzy. Wydawca może zgłaszać swoje uwagi i zastrzeżenia do gazety, do dziennikarzy tylko naczelnemu. Z relacji Wróblewskiego możemy wnioskować, że nie miał tej sprawie nic do powiedzenia. Ani jego następca. Może było inaczej i to chciałbym wiedzieć. Widać, że redakcją rządzi teraz wydawca. To kompletnie chore. To sprzeczne ze uniwersalnymi standardami, które obowiązują w poważnych mediach na całym świecie.
Sławomir Jastrzębowski, redaktor naczelny „Super Expressu”
Obejrzałem oświadczenie Tomasza Wróblewskiego i zrobiło mi się smutno. Wierzę w opowiedzianą przez niego sekwencję wydarzeń z dnia i nocy poprzedzających publikację materiału o trotylu. Jest szczegółowa, logiczna, spójna z relacjami Cezarego Gmyza i niestety niekorzystna dla wydawcy. Wydawca wiedział o treści publikacji, o rodzaju źródeł, zdawał sobie sprawę z wagi i rangi tekstu. Musiał też zdawać sobie sprawę z konsekwencji, skoro wyruszył na nocny spacer do rzecznika rządu. Słuchając Wróblewskiego, choć nie mówi tego wprost, trudno nie odnieść wrażenia, że on i jego ludzie zostali poświęceni z powodów mieszanych, polityczno-ekonomicznych. Jeśli tak właśnie było, to poświęcenie jest błędem. Ono może się opłacić wyłącznie w bardzo krótkiej perspektywie. Wiarygodność gazety ucierpiała po błędzie redakcji, po błędzie – Wróblewski to przyznaje - wynikającym z braku precyzji, z niewłaściwych sformułowań. W moim przekonaniu pozycją gazety i jej wiarygodnością mogą zachwiać w dużo większym stopniu zwolnienia czterech kluczowych dziennikarzy. W ten sposób zewnętrzna kryzysowa sytuacja wdarła się do zespołu pozbawionego parasola ochronnego niezbędnego w tej pracy.
Niedopuszczalnym błędem było przesłuchiwanie dziennikarzy przez radę nadzorczą. Proponowanie ujawnienia źródeł osobom spoza redakcji jest niewyobrażalne i kuriozalne. Przy absolutnej dominacji mediów bezwstydnie układających się z rządzącymi, to co stało się w „Rzeczpospolitej” poobijało naszą demokrację. Kto będzie kontrolował władzę? Ci dziennikarze którzy jedzą z jej ręki? Ta stronnicza garstka zepchnięta na margines i jawnie reprezentująca opozycyjną partię? To jeden z najsmutniejszych filmów, jakie ostatnio widziałem.
Katarzyna Kozłowska, była zastępca redaktora naczelnego „Wprost”, współwłaścicielka Kurhaus Publishing
Film Tomasza Wróblewskiego pt. „Mniejsza o trotyl” obejrzałam z dużym zainteresowaniem. Pozostał mi po nim niesmak. Dziennikarz, którego szanuję za jego dorobek, tłumaczy się brzydko, rzucając oskarżenia na wszystkich dookoła. Nie szkoda mi w tej sprawie Wróblewskiego. Szkoda mi „Rzeczpospolitej”. Na skandalicznym zaniedbaniu człowieka ucierpiała wiarygodność opiniotwórczej gazety.
Po pierwsze Wróblewski porównuje się do innych dziennikarzy, którzy mają na swoim koncie błędy, zapominając, że on sam w tej sprawie był redaktorem. I to naczelnym. Wytykając pomyłki dziennikarzom „Rzeczpospolitej”, „Gazety Wyborczej”, nawet „New York Timesa”, sugeruje że jest jednym z takich właśnie dziennikarzy. Którzy choć się potknęli, zrobili to dążąc do prawdy.
Tomasz Wróblewski był redaktorem naczelnym, nie dziennikarzem „Rzeczpospolitej”. Dziennikarz ma obowiązek przynosić do redakcji informacje. Każde. Redaktor, w szczególności naczelny – ma ocenić, czy są prawdziwe, prawdopodobne, obarczone wadą lub nieprawdziwe i zadecydować: czy i w jakiej formie nadają się one do publikacji. Wróblewski przyznaje się, że puścił materiał, nie posiadając na jego potwierdzenie żadnych dokumentów: żadnego choćby wstępnego wyniku analizy pirotechnicznej, żadnego wewnętrznego sprawozdania, żadnego strzępka służbowej korespondencji. Czy Wróblewski przed sądem udowodniłby, że wypełnił kryteria rzetelności i staranności w przygotowaniu materiału do druku, które stanowią kontratyp z art. 41 ustawy prawo prasowe? Czy wielu redaktorów naczelnych publikowało tego kalibru informacje, dotyczące tak delikatnej sprawy, bez posiadania podstaw w postaci dokumentów? Wątpię.
Po drugie redaktor oskarża prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta o to, że wprowadził go w błąd – oskarża nie wprost, a dziwnie sugerując że Seremet jego rewelacjom nie zaprzeczył. Mam jedno zdroworozsądkowe pytanie: czy Tomasz Wróblewski ma nagranie tego spotkania? Początkujących dziennikarzy uczy się, że powinni (oczywiście po uprzednim poinformowaniu drugiej strony) nagrywać rozmowy. To ABC dziennikarstwa. Jeśli Tomasz Wróblewski nie posiada nagrania albo choćby świadka, nie ma dla mnie znaczenia opisany przez niego w tabloidowy sposób przebieg spotkania (nie żeby przeszkadzał mi tabloidowy opis w ogóle – po prostu nie lubię tabloidowości w ustach reaktorów naczelnych gazet opinii). Czy na przykład fakt, że Seremet podczas spotkania chował twarz w dłoniach należało w takiej sprawie uznać za potwierdzenie tezy, że w tupolewie znaleziono ślady cząsteczek wysokoenergetycznych? To pytanie retoryczne. Przy okazji oskarżania prokuratury Tomasz Wróblewski – co zauważyło już część dziennikarzy, takich jak np. Piotr Śmiłowicz z „Wprost” - zawęził zbiór osób, w którym mieszczą się źródła informacji. Być może łatwiej dziś będzie zidentyfikować informatorów. Czy to dobrze dla demokracji? Nie sądzę. Jeśli bowiem nawet w tupolewie znaleziono trotyl, tym ciężej będzie teraz uzyskać na to wiarygodne potwierdzenie. Publikacja „Rzeczpospolitej” wcale nas nie zbliżyła do rozjaśnienia obrazu smoleńskiego śledztwa. To, co się w jej wyniku dzieje - może ten obszar znacznie zaciemnić.
Po trzecie - Wróblewski oskarża wydawcę. Ja, choć raz zdarzyło mi się pracować z wydawcą, którego zasad pracy i zasad etyki nie dało się połączyć z moimi, odradzałabym Tomaszowi Wróblewskiemu takie zwierzenia. To równie niesmaczne jak obgadywanie małżonka po rozwodzie. Jeśli dziś wytyka Grzegorzowi Hajdarowiczowi skłonność do wykonywania pewnych gestów wobec rządu, prawdopodobnie zauważył to już wcześniej. Mógł więc albo 1) lepiej wynegocjować sobie kontrakt z wydawcą (na rynku jest kilka przykładów kontraktów, które gwarantują naczelnym niezależność oraz trwałość kadencji) albo 2) na podstawie licznych rozmów przekonać go do swojej wizji mediów (mógł podobny wykład puścić właścicielom Pressbupliki już wcześniej), albo 3) dawno temu samemu odejść z firmy, której kultury nie akceptuje (gdyby przeprowadzenie punktów 1 i 2 okazało się niemożliwe albo gdyby po prostu nie chciało mu się zmieniać świata). Tłumaczenie, że wydawca zwolnił go za błąd, bo boi się rządu jest dla mnie dziś po prostu głupie. Presspublika jest w prywatnych rękach, a Hajdarowicz - jeśli w ogóle się boi – obawiać się może chyba przede wszystkim o czytelników Rzeczpospolitej. Może bać się utraty wiarygodności swojego tytułu i utraty zaufania zarówno czytelników jak i reklamodawców.
„Rzeczpospolita” jest wielką marką i jedną z najbardziej prestiżowych polskich gazet. Publikowanie na pierwszej stronie informacji, które nie posiadają potwierdzenia w dostępnych redakcji dokumentach, które nie są skonfrontowane komentarzem drugiej strony (np. prokuratury), które nie wyczerpują tematu w sposób podstawowy (dlaczego nie ma informacji o rodzaju urządzenia skanującego – jego marce, typie, modelu itd.), w tak wrażliwej sprawie jak śledztwo smoleńskie, jest pomyłką. Ale pomyłką nie co do detalu, a co do istoty sprawy. W tym przypadku ewidentnym błędem redaktora naczelnego. Powinien zdawać sobie sprawę, że ucierpi na tym jego reputacja, reputacja gazety i reputacja wydawcy.
W „Rzeczpospolitej” pracuje zespół świetnych dziennikarzy, którym życzę z całej siły, żeby ich gazeta wybroniła się z kryzysu, w którym się znalazła i odzyskała markę. Tomaszowi Wróblewskiemu - żeby wyciągał wnioski z porażek w ciszy swojego domowego gabinetu. I żeby wrócił do mediów silniejszy o te wnioski z jakimś ciekawym projektem. To przecież możliwe.
Dołącz do dyskusji: Eksperci oceniają tłumaczenia Wróblewskiego. “Naczelny musi mieć stalowe jaja”
ktory sp...lil wszystko czego sie dotknal