NINA TERENTIEW
"Królowa"? "Caryca"? "Lala"? A może "Neron"? Historia szefowej TVP 2
W sobotę Rzeczpospolita w tekście Małgorzaty Subotić przedstawiła portret szefowiej TVP 2 Niny Terentiew. Jaka jest historia szefowej TVP 2? Oto ten artykuł:
Jest taki dzień w roku, gdy na korytarzach gmachu "F" przy ul. Woronicza w Warszawie trwa wielki ruch, przypominający świąteczny, choć trochę surrealistyczny show. Pod budynek podjeżdżają kolumny samochodów. Wysiadają z nich mężczyźni. Niosą kosze kwiatów. Zdarza się, że wielkości palmy. Na długim korytarzu od rana ustawia się kolejka. Niemal każdy z kolejkowiczów trzyma coś w ręku. Zawiniątka kryją na przykład stare kryształy, cieniutką porcelanę, ekskluzywne perfumy. Kolejka topnieje pod wieczór. Tym dniem jest 15 grudnia. Imieniny Niny.
Od niemal trzydziestu lat w telewizji publicznej. Bez przerwy. I niemal zawsze na topie. Prowadzi prestiżowe, cieszące się dużą popularnością programy, jak "XYZ" i "Bezludna wyspa". Zajmuje kierownicze stanowiska. Przeżyła trzynastu prezesów (plus dwunastodniowego Zbigniewa Romaszewskiego). Chyba tylko "Chmurka" - jak żartują telewizyjne wygi - trwa na wizji dłużej. Od pięciu lat jest dyrektorem Dwójki, najbardziej stabilnej pod względem oglądalności stacji telewizyjnej w Polsce. "Królowa"? "Caryca"? "Lala"? A może "Neron"?
Jak można w firmie, w której praca jest porównywana do narkotyku - ze wszystkimi konsekwencjami tego słowa - przetrwać tyle lat? "Fenomen" - mówią o Ninie Terentiew zdeklarowani zwolennicy, ale i - choć z ironią - zaprzysięgli wrogowie. Tych pierwszych zresztą, jeśli wierzyć słownym deklaracjom, jest znacznie więcej.
Sytuację, w jakiej znajduje się dzisiaj szefowa Dwójki Nina Terentiew, można by porównać do stania na desce. Nie wiadomo jednak, czy to deska trampoliny, czy też zapadni. Wyniesie ją w górę, czy może sprawi, że straci dyrektorskie stanowisko? - Nie interesują mnie takie spekulacje - odpowiada Nina Terentiew, pytana o trafność tej diagnozy. Ale natychmiast dodaje: - Prezesem telewizji publicznej na pewno nie zostanę. Jestem przede wszystkim dziennikarzem, a jako menedżer chciałabym jeszcze wiele zrobić w Dwójce.
W tej ostatniej sprawie można jej chyba wierzyć, mimo że - jak mawia Bolesław Sulik, były przewodniczący Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, obecnie w Agencji Filmowej TVP - Nina ma liberalny stosunek do prawdy. Współpracownicy podkreślają: "Nina kocha szefowanie Dwójką". Jednak już dwukrotnie przy awansach na kierownicze stanowiska nie dotrzymywała wcześniejszych deklaracji.
Gdy Tomasz Raczek odchodził na początku lat 90. z Dwójki, powiedział Terentiew, że może zaproponować ją na zwalniane przez siebie miejsce wicedyrektora anteny. - Nina odmówiła, zarzekając się, że woli życie niezależnego dziennikarza. Bardzo zdziwiłem się, gdy krótko potem została zastępcą w Dwójce - ujawnia Raczek. Z kolei Maciej Pawlicki, dyrektor Jedynki za rządów prawicy w TVP, przypomina sobie, jak przy jakiejś okazji mówiła, że "nie chce być szefową anteny, bo szefowie się zmieniają". Była wtedy zastępczynią Macieja Domańskiego, dyrektora Dwójki. Na początku 1998 roku zajęła po nim miejsce.
Pytana, co jest powodem tego, że przez tyle lat utrzymała się w telewizyjnej dżungli na topie, dyrektor Terentiew odpowiada krótko: - Jestem zawodowcem.
Ale choć nikt nie odmawia jej doświadczenia i profesjonalnego nosa, więksi zawodowcy przegrywali w tej instytucji walkę o przetrwanie. Odpowiedź musi więc być bardziej skomplikowana.
- Nina ma niesłychaną zdolność dostosowywania się do różnych warunków przyrody - uważa Aleksandra Frykowska, do niedawna dyrektor biura programowego TVP, teraz na emeryturze. - Zna wszystkich i wie wszystko - dodaje Andrzej Długosz, były przewodniczący rady nadzorczej TVP.
- Gdyby wąż wykonywał takie ruchy jak ona, to złamałby sobie kręgosłup - mówi związany z solidarnościową opozycją wieloletni pracownik telewizji.
- Dzięki swemu idealnemu charakterowi ma samych przyjaciół - ocenia Maciej Pawlicki. Ta ostatnia opinia jest nieco przesadzona, ale liczba osób, które występują z otwartą krytyką Terentiew to bardzo ekskluzywne grono.
Ani na studiach polonistycznych Uniwersytetu Warszawskiego, ani później, gdy przez rok pracowała w koszalińskim radiu, nikt nie przewidywał, że zrobi taką karierę. Do Koszalina małżeństwo Niny i Roberta Terentiewów pojechało, bo on dostał pracę w lokalnej partyjnej gazecie. - Nina miała ambicję bycia artystką. W Koszalinie zajmowała się kulturą, zawsze imponowali jej twórcy - opowiada Robert, pierwszy mąż Niny, także absolwent polonistyki. Mówiła, że polityka jej nie interesuje, że można zajmować się kulturą, nie bacząc na to, co dzieje się w polityce.
- Być może to było samooszukiwanie się, bo w tamtych czasach także kultura była narzędziem PRL-owskiej polityki - ocenia Terentiew, który działał od drugiej połowy lat 70. w opozycji. Niechęć do otwartego wchodzenia w politykę pozostała jej do dzisiaj. - Potrafi jednak przeprowadzać polityczne kalkulacje, jeśli uzna to za konieczne - uważa Sulik.
Telewizyjnego bakcyla połknęła prawdopodobnie wtedy, kiedy po powrocie z Koszalina podjęła pracę w archiwum Radiokomitetu (choć sama rozpowszechnia informacje, że do telewizji przeszła z radiowej Trójki). - Siedziała w piwnicy i liczyła taśmy, przychodzili tam różni ludzie, także znani twórcy, z archiwum można było przebić się wyżej - mówi pierwszy mąż.
I Nina Terentiew się przebiła. Było to już po urodzeniu jedynego syna, Huberta. Kolega ze studiów Niny Tadeusz Pikulski współpracował z Januszem Rolickim, świeżo mianowanym szefem Naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej. Rolicki szukał nowych ludzi i w 1974 roku przyjął do pracy koleżankę Pikulskiego. Obecna szefowa Dwójki opowiadała wielokrotnie, że trafiła do Rolickiego z konkursu.
- Jaki konkurs, nie było wtedy żadnych konkursów - dziwi się pierwszy szef Terentiew. - Przyprowadził ją do mnie Pikulski, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Młodziutka dziewuszka okazała się osobą bystrą i wyjątkowo energiczną, dyspozycyjną.
- Aby dostać pochwałę, gotowa była wsadzić rękę w piec - dodaje jeden z najstarszych pracowników TVP.
To właśnie Pikulski oraz Tadeusz Kraśko, zastępca Rolickiego i późniejszy drugi mąż Niny, uczyli ją zawodu. - Można powiedzieć, że była ich protegowaną. Wstawiali się za nią, brali ją na zdjęcia, gdzie przede wszystkim kręcono materiały do "Pegaza". Wszystko bacznie obserwowała. Miała też talent do klejenia taśmy (czyli telewizyjnego montażu - Ma.S.) - wspomina Rolicki.
Nina Terentiew: "W ÇPegazieČ czułam się jak w świątyni sztuki i nagle mój ówczesny szef Janusz Rolicki zdecydował, że będę prowadziła ÇXYZČ. Wtedy nie wiedziałam, że to dar od losu, prezent, który całkowicie odmieni moje życie zawodowe. Broniłam się przed tym programem. Wierzgałam, płakałam, aż w końcu usłyszałam, że mam wykonać polecenie, a histerie zostawić w domu. Miałam wówczas potworny kompleks, że nie wymawiam ÇrČ. I świadomość, że całemu światu objawi się ten mój mankament, była niewyobrażalnym stresem. Tak jak inni dziennikarze występujący przed kamerą musiałam stanąć przed komisją weryfikującą moją dykcję i wymowę. Pani Irena Dziedzic uznała, że z taką wadą raczej się nie nadaję. I tylko dzięki przewodniczącemu komisji, językoznawcy profesorowi Młynarczykowi, który stwierdził, że to nie wada, tylko cecha wrodzona, dostałam kartę ekranową. I to bezterminową" - mówiła w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej".
Widocznie Nina Terentiew musiała na profesorze zrobić spore wrażenie, skoro uznał, że wada i cecha wrodzona to dwie różne rzeczy. Dzięki jego decyzji mogła skorzystać z "daru od losu" i przez siedem lat prowadziła bardzo atrakcyjny, jak na owe czasy, program. Składał się z dwóch części - najpierw zaproszeni do studia goście na podstawie informacji, jakie książki czyta "X", jaki jest jego ulubiony aktor bądź potrawa, mieli odgadnąć, kim jest. Wybierali z listy nazwisk ze świata kultury, polityki. Następne pół godziny było przeznaczone na rozmowę z już rozszyfrowanym "X-em". W owych czasach informacje o życiu prywatnym VIP-ów były absolutnym novum.
Pierwsze nagranie o włos nie zakończyło się totalną klapą. Odgadujący goście już w czwartej minucie programu domyślili się, kto jest tajemniczym "X-em". Na właściwy trop naprowadziła ich informacja, że bardzo lubi wojskową grochówkę. Jako że według scenariusza ta część programu miała trwać 30 minut, prowadząca poprosiła, aby odgadujący zachowywali się tak, jakby nie rozszyfrowali, że poszukiwaną osobą jest Jan Dobraczyński. Zabieg ten, wymyślony z rozpaczy, okazał się bardzo trafny. Program stał się bardziej dynamiczny. I później, przez 150 odcinków, Terentiew często zdradzała gościom, kto jest "X-em". Tę metodę stosowała później w swej karierze wielokrotnie.
Bohaterem ostatniego programu "XYZ" był Jerzy Urban. Nagranie wyemitowano w listopadzie 1981 roku. Krótko potem nastąpił stan wojenny, Urban był wtedy rzecznikiem rządu. A taśma z ostatnim "XYZ" - jak Terentiew mówiła tym, którzy chcieli ją ponownie obejrzeć - zaginęła.
Jacek Snopkiewicz w swojej "Lidze telewizyjnej 91" opublikowanej w książce "Telewizja naga" (napisanej wspólnie z Aleksandrą Jakubowską) umieścił Terentiew na pozycji "Transfery". Jego transferowa rekomendacja brzmiała: "Terentiew do ÇNieČ".
Dlaczego akurat do tygodnika Jerzego Urbana? Snopkiewicz wspomina w książce wydarzenia w telewizji na początku stanu wojennego: "Weryfikacja była politycznym odwetem. Kto chciał, mógł się upokorzyć i wrócić do ciepłego smrodku na Woronicza. (...) Po paru miesiącach spotkałem Ninę Terentiew, już pracowała, chociaż i ona nosiła opaskę "Solidarności". Idź do Urbana, radziła, on załatwia powroty, trzeba tylko poprosić". Snopkiewicz opisuje, jak w stanie wojennym spotkał Krystynę Mokrosińską - robiącą w telewizji "filmy dokumentalne z talentem" - która w budce na warszawskiej ulicy sprzedawała w siarczysty mróz kwiaty. Należała do "Solidarności" i została zwolniona z telewizji.
Snopkiewicz, dzisiaj rzecznik zarządu TVP, potwierdza książkową relację sprzed ponad dziesięciu lat.
- Udało mi się przejść przez weryfikację - krótko opowiada o tamtych wydarzeniach sama Terentiew. Dodaje, że niczego oprócz pracy w telewizji nie umiała, a została sama z kilkuletnim synem. - Gdzie miałam pójść pracować?
Na początku dostała pół etatu "na próbę", a po roku miano zdecydować, co będzie z nią dalej. - Skończył się stan wojenny, nikt już do sprawy nie wracał - zaznacza dzisiaj z lekkim z uśmiechem. Tę samą historię opowiadała wcześniej dziennikarzom. Tylko że jest to historia zmyślona. Werdykt komisji weryfikacyjnej "działającej przy komórce statutowej pionu artystycznego telewizji" brzmiał: "Nina Terentiew, st. publicysta w naczelnej Redakcji Publicystyki Kulturalnej - wniosek o zwolnienie z pracy". Taki zapis istnieje w dokumentach Wydziału Kultury Komitetu Centralnego PZPR (sygn. akt 891/100). Widocznie z rady, której udzieliła Jackowi Snopkiewiczowi, sama już wcześniej skorzystała.
Na wizji pojawia się ponownie w 1984 roku, w nowym programie "Godzina z...".
Prezes Maciej Szczepański, za którego rządów Terentiew rozpoczynała pracę w telewizji, miał zwyczaj, wchodząc do telewizyjnego gmachu, rozglądać się po podłodze. Jednego razu zauważył tuż przy windzie niedopałek. Sprzątaczka z wielkim hukiem wyleciała z pracy tego samego dnia. Choć po odejściu Szczepańskiego prezesi zmieniali się kilkakrotnie, do upadku PRL mechanizmy działania tej instytucji się nie zmieniły.
Na początku lat 90. dzisiejsza królowa Dwójki zwierzała się Lechowi Dymarskiemu (doradcy prezesa Mariana Terleckiego), że za PRL reguły obowiązujące w telewizji były czytelne, choć okrutne. Przytoczyła przy tym historię o "pecie Szczepańskiego" - wiadomo było, za co i kiedy ktoś poleci oraz kto za tym stoi. - Tamte reguły zniknęły, ale nie ma nowych - skarżyła się.
Szybko jednak nauczyła się poruszać w nowym świecie bez starych reguł. Tak jak poprzednio miała świetne kontakty z szefami. To za dyrektorowania Barbary Trzeciak-Pietkiewicz została pierwszy raz zastępcą ds. artystycznych. Krótko potem, już za innego dyrektora, Macieja Domańskiego, zaczęła robić swój sztandarowy program "Bezludną wyspę". Choć mogła być utożsamiana z poprzednim systemem, z prawicowym prezesem Wiesławem Walendziakiem miała bardzo dobre relacje.
- Jej przy każdym szefie będzie dobrze. Gdy przychodzi nowy prezes, Nina daje mu odczuć, że właśnie na niego całe życie czekała. Potrafi odgadnąć życzenie szefa, nim on sam o nim pomyśli - uważa osoba pracująca od wielu lat w telewizji.
- Wszystko robiła pod mój gust - ujawnia Rolicki, jej pierwszy szef.
Wiesław Walendziak ceni Terentiew za to, że od początku ich współpracy jasno postawiła sprawę: ona nie jest od naprawiania świata, boi się polityki i chce mieć jej jak najmniej na antenie (i dzisiaj jedynym krajowym programem publicystyczno-politycznym jest na antenie Dwójki "Linia specjalna".) - Nie przychodziła też z teczkami donosów na innych - wspomina Walendziak. Jego zdaniem Terentiew potrafi funkcjonować w każdym układzie personalnym. - Pan prezes jest świetny - tak, takie zdania od niej słyszałem - przyznaje były prezes.
Terentiew chce i potrafi zabiegać o względy przełożonych również niekonwencjonalnymi metodami. Zdarzało się, że przychodziła do domu szefa-dyrektora bez zapowiedzi i z własnej inicjatywy robiła jego gościom herbatę, którą potem z dumą wnosiła na tacy. Albo przywoziła prezenty dzieciom swoich przełożonych.
Janusz Rolicki uważa, że jednym z głównych atutów Niny Terentiew jest umiejętność pracy w zespole: - Telewizyjnej roboty inaczej robić się nie da. A ona szybko stworzyła grupę ludzi, którzy na nią pracowali, orała w nich.
- Zawsze była bardzo kontaktowa. Odkąd pamiętam, skupiała wokół siebie koleżanki, miała taki kobiecy dwór - wspomina Robert Terentiew. (Teraz jej dworem - według powszechnej w telewizji opinii - są prezenterki Dwójki i najbliższe współpracownice.)
Zdaniem Terentiewa jego była żona skutecznie unika konfliktów. - Zawsze potrafiła się znaleźć w każdym towarzystwie. Gdy przez lata razem pływaliśmy na żaglach, ja już z samego rana potrafiłem się pokłócić z całą załogą, a jej spierającej się o coś nigdy nie widziałem, choć każdy, kto ma do czynienia z żeglarstwem, wie, jak trudno tego na łódce uniknąć - wyjaśnia. I dodaje, że w telewizji "każdy konflikt groziłby jej wysadzeniem w powietrze".
- Zawsze komuś pomoże, jeśli ma pewność, że to jej nie zaszkodzi - uważa Lech Dymarski.
Unika niepochlebnych ocen. - Tylko raz usłyszałem, że wypowiedziała się o kimś zdecydowanie krytycznie - opowiada Andrzej Zarębski. - Wie, że jest gwiazdą, ale gra rolę małej słodkiej kobietki - uzupełnia Andrzej Długosz.
Na inną cechę w relacjach z ludźmi zwraca uwagę Bolesław Sulik. - Ma w sobie pewien typ kokieterii, od razu wchodzi w bliski kontakt, stwarza pozory intymnych relacji, łatwo całuje i przechodzi na ty.
To, że Nina ma zwyczaj całowania na przywitanie, potwierdza wielu moich rozmówców. Inni pytają ironicznie: - A z kim Nina nie jest na ty?
"Kochanie" to częsty zwrot w ustach Terentiew, zarówno w stosunku do podwładnych, jak i przełożonych, bez względu na płeć. Na redakcyjnych korytarzach Programu Drugiego panuje moda na używanie powiedzonek szefowej.
- Ludzie Dwójki mówią językiem Niny. "Pa, koteczku" oznacza, że coś jest już zakończone, na przykład program, dyskusja - opowiada Tomasz Raczek. "Zrób to na miękko" znaczy z kolei, by wydobyć informacje z rozmówcy bez przypierania go do muru. Ale Nina Terentiew potrafi też kląć, i to jak szewc, ale z kobiecym wdziękiem. A gdy chce uciec od jakiejś dyskusji, oświadcza: "Główka mała".
Brzydkie słowa w ustach kobiety, która jest pod urokiem wielkiego, artystycznego świata, mogą brzmieć jak dysonans. Dyrektor Dwójki nauczyła się kląć na początku swojej kariery. Pewnego razu obserwowała podczas pracy nad scenografią Xymenę Zaniewską. - Wyglądała jak anioł i nagle z jej ust usłyszałam pięknie skonstruowaną wiązankę niecenzuralnych słów. Wtedy uznałam, że tyko wielkie damy mogą sobie na to pozwolić - opowiada Terentiew. I dodaje, że klnie już mniej. - Gdy mam zły dzień, zdarza mi się skorzystać z tego przywileju.
Nina Terentiew: "Pewnie nikt w to nie uwierzy, gdy powiem, że moi najbliżsi współpracownicy mówią o mnie Çnasza lalaČ. Bo w pracy jestem tak zwaną silną kobietą, ale prywatnie uwielbiam, nie wiem, czy udawać, czy po prostu być lalą, dzidzią, którą się ktoś zaopiekuje, której wszystko z rączek wypada, która nie wie, gdzie ma głowę, a gdzie ręce" ( z wywiadu dla "GW").
Mimo skłonności do kokieteryjnych zachowań Terentiew twardo stąpa po ziemi. - Wiele osób jej się boi, i słusznie, bo to osoba o bardzo silnym charakterze - uważa Bolesław Sulik. Gdy przyszła ekipa Walendziaka i dotychczasowa szefowa Jedynki Aleksandra Frykowska powiedziała, że nie będzie przystępowała do konkursu, "bo nie jest młodym, dynamicznym mężczyzną", Terentiew zareagowała natychmiast: "A ja jestem młodym dynamicznym mężczyzną". I została wicedyrektorem "Dwójki".
Potrafi bronić swoich ludzi i pieniędzy dla anteny jak lwica. Umie jednocześnie ustąpić, gdy orientuje się, że nie ma szans na wygraną. A orientuje się bardzo szybko. Zrezygnowała z zabiegów o likwidację telewizyjnej Agencji Filmowej, gdy oceniła, że jest skazana na porażkę, choć dyrektor Jedynki, któremu też na tym zależało, walczył dalej - bezskutecznie. Przełknęła również zwolnienie swojej najbliższej współpracownicy i przyjaciółki, zastępczyni ds. ekonomicznych. Pogodziła się z decyzją prezesa Roberta Kwiatkowskiego.
Nie próbowała natomiast bronić swojego byłego męża Tadeusza Kraśki, gdy na początku lat 90. wyrzucano go z Dwójki. Nie zrobiła nic, choć była wtedy zastępcą dyrektora, a Kraśko bardzo jej pomógł na początku telewizyjnej kariery.
Początkowo jej relacje z Kwiatkowskim były nie najlepsze. - Szybko owinęła go sobie wokół palca - ujawnia były członek rady nadzorczej TVP. Jak? Wprowadziła go w artystyczny świat, w którym ma doskonałe kontakty, zapraszała na organizowane przez Dwójkę imprezy, dzięki czemu prezes często pokazywał się na antenie w świetle jupiterów. Kwiatkowski dał na zastępczynię Terentiew swoją znajomą, Barbarę Bilińską. W telewizji oceniano ją jako "wtyczkę prezesa". Jednak ku zdziwieniu telewizyjnych kuluarów obie panie szybko się zaprzyjaźniły i są w znakomitej komitywie.
Z telewizji publicznej odchodziła dwukrotnie. Raz pod koniec lat siedemdziesiątych. Chciała wtedy pojechać do ówczesnego męża, Tadeusza Kraśki, który został w Sztokholmie dyplomatą. Nie dostała dyplomatycznego paszportu. Choć poprzednia żona Kraśki, Barbara Pietkiewicz, jeszcze przed rozwodem taki paszport dostała. Podobno jego przyznanie Terentiew oprotestowały organizacje partyjne.
Po raz drugi chciała odejść do Naszej Telewizji, nowo tworzonej stacji utożsamianej z lewicą. Prezes TVP Ryszard Miazek przekonał ją, by została. Obiecał, że przy najbliższej okazji ją awansuje. I za kilka miesięcy została dyrektorem Dwójki, gdy jej przyjaciel Maciej Domański został odwołany z tego stanowiska.
"Przez wiele lat programy TVP poświęcone wysokiej kulturze trafiały do Programu 2 (który w znacznym stopniu przeznaczony był właśnie dla odbiorców kultury wysokiej), oczekiwania masowej publiczności zaspokajane były w Programie 1. Od dwóch lat ten pożyteczny podział zadań między dwa programy zacierał się coraz bardziej i w efekcie w programach TVP nie ma prawie miejsca dla tematów kulturalnych". To fragment listu otwartego, jaki opublikowało jesienią zeszłego roku niemal trzystuosobowe grono twórców.
Za rządów Niny Terentiew na antenie Dwójki rzeczywiście coraz więcej czasu zajmuje popularna rozrywka. Teleturnieje, pikniki, benefisy wypierają programy ambitne. Cykl "Kocham kino" jest właściwie rarytasem. Także filmów dokumentalnych jest coraz mniej. Z anteny spadł uhonorowany wieloma nagrodami cykl "Małe ojczyzny". Pytana o powody takiej decyzji Terentiew odpowiada krótko: - Po zrealizowaniu dwustu odcinków formuła się wyczerpała Ale jej "Bezludna wyspa" ma niezmienioną formułę od jedenastu lat, wciąż się pojawia na antenie. Zdarzają się jednak wyjątki. Latem Dwójka nadała siedem odcinków dokumentu o powstaniu warszawskim, wyemitowała również trzy godziny programu o twórczości Bułata Okudżawy.
Paradoks polega na tym, że Dwójka - w przeciwieństwie do Jedynki - potrafi robić rozrywkę dla masowego widza. Oglądalność innych stacji spada, a Dwójki nie. - Codziennie proszę o wskaźniki oglądalności - zaznacza jej szefowa.
Nawet najwięksi przeciwnicy Terentiew uważają, że ma ona niebywałego telewizyjnego nosa. Wie, kto i co może się sprawdzić na antenie, przyciągnąć dużą widownię.
Z otwartą krytyką Dwójki wystąpiła w sierpniu zeszłego roku Aleksandra Jakubowska, wówczas wiceminister kultury. Tak zrecenzowała antenę dyrektor Terentiew: "Tworzy się własne produkty, prymitywne programy. Różne festyny, biesiady czy gale piosenki. Obsada tych programów pochodzi z jednego zaklętego kręgu. Następnie ten warszawski produkt jest przenoszony do regionów i pokazywany w telewizji jako życie kulturalne regionów. (...) W ten sposób w telewizji powstała maszynka do robienia pieniędzy".
Terentiew zareagowała natychmiast. Napisała do wiceminister list z protestem (wysłała go również do Krajowej Rady, do rady nadzorczej TVP, odpowiedzi jednak nie dostała), a w wywiadzie dla "Polityki" tak broniła poziomu dwójkowej rozrywki: "Adam Michnik napisał niedawno, że poruszył go festiwal romski, minister kultury Waldemar Dąbrowski był na festiwalu kultury kresowej i przez cztery godziny płakał ze wzruszenia".
Zarzutów o brak misyjności swojej anteny boi się jak ognia: - Może mi pani wszystko zarzucić, ale nie to, że brakuje w Dwójce działalności misyjnej.
- Telewizja publiczna to taki mój Kościół, w którym spełniam się jako misjonarka - często powtarza, ale później mówi głównie o oglądalności.
Danuta Waniek, od niedawna przewodnicząca Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, uważa, że konieczne są zmiany personalne w TVP. - Nawet jeśli ktoś wie bardzo dużo, to po latach pracy na tym samym stanowisku zużywa się, zatraca swoją kreatywność. Trzeba dać szansę nowym - wyjaśnia.
Dodaje też, że w telewizji utrwalił się niefortunny obyczaj, można pójść tylko w górę. - Odwołanie nie powinno skazywać tych ludzi na niebyt, przecież raz się jest szefem, a innym razem redaktorem.
Ta wypowiedź przewodniczącej Krajowej Rady, choć nie ma bezpośredniej mocy sprawczej (zarząd mianuje rada nadzorcza TVP), nie może napawać dyrektorki Dwójki radością. Pikanterii sytuacji dodaje fakt, że pierwszą propozycję wejścia do KRRiTV w 2001 roku otrzymała Nina Terentiew. Odrzuciła jednak propozycję prezydenta Kwaśniewskiego. Skorzystała z niej właśnie Danuta Waniek.
Po wybuchu afery Rywina telewizja publiczna, z jej prezesem Robertem Kwiatkowskim na czele, znalazła się pod ostrzałem opinii publicznej. Na wcześniej ruchliwych i rozplotkowanych korytarzach budynków przy ulicy Woronicza jest cicho. Przyzwyczajeni do wymiany opinii pracownicy chowają się z nimi w swoich pokojach.
Zdarza się, że na imprezach, na przykład przy wręczaniu platynowych płyt, publiczność wygwizduje dyrektorów anten. Jednak główne ostrze krytyki jest wymierzone w Roberta Kwiatkowskiego. To, że prezes zostanie przed upływem kadencji odwołany i nastąpią zmiany w zarządzie TVP, jest niemal pewne.
Dyrektor Dwójki była w gronie tych, którzy pierwsi usłyszeli o aferze Rywina. Tak wynika z zeznań Bolesława Sulika przed komisją śledczą. Terentiew ucina zdecydowanie wszelkie moje dociekania w tej sprawie, argumentując, że nie zeznaje przed komisją śledczą. Mówi tylko enigmatycznie, że słyszała o tym na korytarzach TVP, "tak jak cała warszawka".
Tylko że korytarze telewizji to te same korytarze, z których korzysta Robert Kwiatkowski, który zeznał, że o aferze Rywina tak naprawdę dowiedział się z publikacji w "Gazecie Wyborczej" 27 grudnia zeszłego roku.
Podczas przesłuchań w komisji śledczej nazwisko Terentiew pojawia się też w innym kontekście. Juliusz Braun ujawnił, że tak skomentowała krytyczne wypowiedzi wiceminister Jakubowskiej o Dwójce: "No tak, udowadnia się, że Program 2 jest niedobry, to w końcu go ktoś sprzeda". Terentiew potwierdza tę swoją wypowiedź.
Bywa na imprezach, przede wszystkim telewizyjnych. Na licznych piknikach, biesiadach, benefisach organizowanych przez Dwójkę. Wiele z nich jest połączonych z wyjazdami i nocowaniem w hotelach, gdzie o nieformalne kontakty bardzo łatwo. Terentiew jest mistrzynią rozmowy. "Znieczulając" rozmówcę, potrafi dowiedzieć się, czego chce, nie tylko na telewizyjnej antenie.
W grudniu zeszłego roku szefowa Dwójki była jednym z 218 fundatorów imieninowego prezentu dla Aleksandra Kwaśniewskiego - obrazu pędzla Wojciecha Kossaka. W dedykacji napisano: "Aleksandrowi Kwaśniewskiemu w dniu imienin grono przyjaciół". W tym gronie byli i Rywin, i prominentni politycy lewicy z Leszkiem Millerem na czele, ale też prezes Polkomtelu Jarosław Pachowski, sekretarz Krajowej Rady Włodzimierz Czarzasty, biznesmeni Ryszard Krauze, Sobiesław Zasada, prezes Orlenu Zbigniew Wróbel.
Nina Terentiew ma dobre kontakty z Jolantą Kwaśniewską, działa w jej fundacji. - Widujemy się kilka razy do roku, najczęściej podczas omawiania kolejnych przedsięwzięć fundacji. Zawsze na tradycyjnej, organizowanej przez panią prezydentową Wigilii - mówi. Odkąd Leszek Miller został premierem, szefowa Dwójki jest widywana w towarzystwie żony szefa rządu. Także na "ubraniowych" zakupach. - Na zakupach z panią Aleksandrą Miller byłam raz. Jest bardzo czarującą i sympatyczną osobą - twierdzi. I pyta mnie, w czym może jej pomóc kobieta zajmująca się tylko domem.
Jest w klubie "22" - nieformalnym stowarzyszeniu dwudziestu kilku wpływowych kobiet ze świata kultury, mediów, biznesu i polityki. Podczas spotkania klubowiczek, tuż po zeznaniach prezesa TVP przed komisją śledczą, Anna Popowicz (wówczas w radzie nadzorczej telewizji) ostro skrytykowała Kwiatkowskiego, opowiadając się za jego odejściem. Broniła go Olga Lipińska. Wywiązała się dyskusja. Terentiew nie brała w niej udziału. Uczestniczka spotkania: - Miałam wrażenie, że Nina patrzy, skąd będzie wiał wiatr. -
Małgorzata Subotić, Rzeczpospolita 20.09.2003
Dołącz do dyskusji: