Marcin Wolski
Rozmowa z Marcinem Wolskim, nowym dyrektorem Programu Pierwszego Polskiego Radia, o zmianach wprowadzanych w stacji.
Robert Patoleta: - Dlaczego pan, literat i satyryk, podjął się szefowania „Jedynce”?
Marcin Wolski: Najprościej mówiąc – ponieważ otrzymałem taką propozycję. Jestem z natury człowiekiem ciekawym. Czasami lubię robić rzeczy, których przedtem nie robiłem. Wcześniej zgodziłem się kandydować do rady nadzorczej Polskiego Radia. W momencie, kiedy zaproponowano mi ofertę objęcia „Jedynki”, troszkę nieładnie byłoby mówić – no, do rady nadzorczej to tak, a tutaj to nie. Może bardziej komfortowa i luksusowa byłaby posada w „Trójce”, ale nie jestem tchórzem. To jedno z najtrudniejszych wyzwań w życiu, ale zdaję sobie sprawę, że w naszych mediach sporo jest do porządkowania.
- „Jedynka” będzie od teraz bardziej dowcipna i satyryczna?
Nie można tego programu „przesatyrzyć”. Ale gdyby udało się w ogóle życie w Polsce nasycić lekkim poczuciem humoru, to nie byłoby źle. Chcę przede wszystkim, żeby ten program wypełniał, używając brzydkiego słowa, misję edukacyjną i kulturotwórczą. Postanowiłem przywrócić audycje dla dzieci, które jakiś czas temu zniknęły z naszej anteny. Chcę również przemyśleć formułę muzyczną, żeby to był program prawie dla każdego, który wielu by przyciągał i nikogo nie odrzucał.
- „Jedynki” słuchają przede wszystkim osoby starsze. W jaki sposób zamierza pan „odmłodzić” stację?
W kwestii słuchalności trzeba brać pod uwagę konserwatywne nawyki słuchaczy. Na przykład od wielu lat przy „Trójce” pozostawała stała publiczność. Dopiero młodsze roczniki zdradziły „Trójkę” na rzecz stacji komercyjnych. Chciałbym, aby się rozniosło, że warto słuchać Pierwszego Programu, ponieważ dzieją się tu rzeczy interesujące. Nie odstraszając tych, których mamy, proponować rzeczy naprawdę ciekawe, z trochę wyższych półek.
- Może jakiś przykład?
Dam przykład z tworzonej obecnie ramówki. Planuję zastąpić audycję pana Kazimierza Kowalskiego, kojarzącego się – co tu kryć - z czasem stanu wojennego, przez brawurowego, showmana Waldemara Malickiego. Jestem też po słowie z najbardziej renomowanym i rozchwytywanym autorem - Eustachym Rylskim, który zdobył nagrodę Mackiewicza i kandyduje do Nike, a to się jeszcze nie zdarzyło. Eustachy bardzo ceni radio, więc sądzę, że coś z tego wyjdzie. Nie zaproponuję go na prezentera w „Lecie z radiem”, ale też byłoby dobrze, gdyby tam też mógł zaprezentować dwie minuty człowieka mądrego i kulturalnego.
- Czy Dorota Gawryluk będzie prowadziła którąś z audycji?
To będzie element większego pakietu publicystycznego z którym chciałbym wystartować 1 września. Chciałbym wprowadzić u nas więcej politycznych audycji autorskich. Nie wstydzę się, że w najlepszych rzeczach wzoruję się na konkurencji. Kiedy Skowroński wymyślił „Śniadanie z Radiem Zet”, to skopiowała je natychmiast „Trójka”. Należy korzystać z dobrych wzorów proponowanych przez młode stacje - TOK FM, PIN, VOX. Z drugiej strony nie należy lekceważyć takiego fenomenu jakim jest Radio Maryja. Nie mówię oczywiście, żebyśmy nagle zbiorowo zaczęli odmawiać różaniec czy zajmować się „Rozmowami niedokończonymi”. Ale przynajmniej należy przyjrzeć się pewnemu rodzajowi kontaktu, napięcia, porozumienia ze słuchaczem.
- Co pan chce przenieść z Radia Maryja?
Rodzaj ciepłego kontaktu z ludźmi, możliwości wygadania się ludzi na antenie, polemiki pomiędzy słuchaczami. Nie chcę przesadzać z naśladownictwem, ale uczmy się, patrzmy co się innym udało. Jest jeszcze druga sprawa – program nie może być śmietnikiem. (Nie chciałem powiedzieć „ZSYP-em”, bo to moja stara, kochana audycja.). Po prostu spróbujmy znaleźć sposób na autorską syntezę.
- Jak odnosi się pan do zarzutu zatrudniania znajomych?
Gdybym wykreślił z listy potencjalnych współpracowników swoich znajomych, to musiałbym autorów sprowadzać chyba z Ukrainy. Znam wszystkich czołowych dziennikarzy prasowych i telewizyjnych, a solą radia są współpracownicy. A co do zasady - więcej współpracowników, za mojego pierwszego szefa z lat 70 w „Trójce” - Jana Mietkowskiego, panowała żelazna reguła – 50 procent honorariów musi iść na zewnątrz. Tak samo dziś nie mam nic przeciwko temu, żeby moi ludzie współpracowali z telewizją lub prasą. Inaczej w radiu trwać będzie system feudalny – małe ściśle pilnowane zagródki, w których redaktorzy sami u siebie zamawiają i sami sobie płacą. Jest to pomysł na stagnację. Mocne postawienie na współpracowników, to jest sposób na poruszenie panującego marazmu.
- Ważną częścią radia jest muzyka. Jeśli zamierza pan „odmłodzić” audytorium, to czy muzyka też zostanie „odmłodzona”?
Tak, ale nie do tego stopnia, żeby wystraszyć staruszków. Należy dodawać, cokolwiek ujmować, ale nie robić totalnej rewolucji.
- To znaczy, że obok Mieczysława Fogga będzie można usłyszeć Dodę?
Wolałbym wymienić Rynkowskiego, Górniak, Budkę Suflera, KOMBII. Miejsce Mieczysława Fogga, Ireny Santor czy Jerzego Połomskiego jest w audycjach wspomnieniowych. Generalnie chciałbym, żeby przeważała polska muzyka środka z większym niż do tej pory naciskiem na piosenkę literacką. Chciałbym, żeby dokonał się postęp w naszej polityce nagraniowej. Odwołuję się do lat, kiedy tydzień w tydzień produkowali swoje piosenki Agnieszka Osiecka, Wojtek Młynarski i Jonasz Kofta. Nie wierzę, że mamy mniej talentów. Sądzę, że pewne mechanizmy na styku producenci – fonografia – radio zostały spatologizowane. Chciałbym, żeby takie festiwale jak Opole stały się kuźniami nowej twórczości. Nie jestem melomanem, na muzyce prawie się nie znam, ale mam z nią styczność raz w roku, kiedy piszę „Szopkę noworoczną”. 90 procent tego, co trawestuję, są to piosenki powstałe do roku 1980. Z lat następnych wykorzystuję jedynie wyjątki – Brathanków, Golec Orkiestrę, „Takie tango” Budki Suflera. Tego jest rozpaczliwie mało.
- Co zrobić, żeby muzyka się poprawiła?
To samo co z kabaretem. Kluczem są redaktorzy. Potrzeba mecenasów, którzy powiedzą: „drogi przyjacielu, przecież to w ogóle nie jest napisane po polsku”. Kiedyś redakcjami muzycznymi kierowały osobowości, które tylko wybierały, stymulowały i łączyły tekściarzy z kompozytorami.
- Nie chce pan wracać do „Polskiego ZOO”. Zatem, jeśli kabaret w telewizji z pańskim udziałem, to jaki?
Jeżeli coś umiem, przestaje to być dla mnie atrakcyjne. Na szczęście samo życie podejmowało za mnie decyzje. Raz generał w ciemnych okularach, raz nowa ekipa w telewizji kończyły pewien mój okres twórczy i bardzo dobrze. „ZOO”, dobre w momencie, kiedy rodziła się polska demokracja, nie musi być atrakcyjne teraz. Nie chciałbym zajmować się polityką doraźną, dlatego z radością przyjąłem propozycję Telewizji Polskiej, aby wraz z Maciejem Rybińskim robić serial komediowy. To będzie coś ciekawszego niż bieżące komentowanie polityki.
- Jaka będzie tematyka serialu?
Współczesność, nasz świat widziany przez pryzmat telewizyjnego newsroomu. Roboczy tytuł to „Polkabel”. Są rozmowy z Marianem Opanią na temat głównej roli. Reżyserował będzie Krzysztof Zalewski. Chciałbym, żeby serial był do powtórzenia za 10 lat, podobnie jak „Alternatywy 4”.
- Dlaczego nie lubi pan obecnych form rozśmieszania narodu, kabaretu proponowanego przez Szymona Majewskiego?
W najśmielszym szaleństwie nie nazwałbym tego kabaretem. Kabaret to pewien rodzaj subtelnej gry autora z publicznością. To są pewne kody, aluzje, umowny język. To co robi Szymon Majewski nazywa się showem. Potrząsanie kaduceuszem nie było najważniejszą czynnością wykonywaną przez Stańczyka. Kabaret, odkąd oderwał się od kotleta i panienek wywijających nogami, to była dowcipna, ale mądra diagnoza sytuacji w Polsce. To był element obywatelskiego dialogu, tyle że robiony na wesoło. Kiedy myślę o kabarecie, przychodzi mi na myśl Egida, Salon Niezależnych, moja „60” z tamtych lat, wspaniałe kabarety Jerzego Dobrowolskiego „Owca” i „Koń”. Obecnym twórcom nie odmawiam talentu. Sam chciałbym dysponować taką magią oddziaływania na ludzi jak Marcin Daniec, tylko że to nie jest kabaret. Istotą kabaretu powinna być satyra jako treść i humor jako forma. Jeżeli zostaje sam humor, to jest cyrk. Jeżeli zostaje sama satyra - publicystyka.
- Nie ma obecnie kabaretu, który się panu podoba?
Mało oglądam, ale przeważnie jestem zdegustowany. Czasem spodoba mi się jakaś piosenka, niekiedy osoba wykonawcy. Kabaret to również pewien rodzaj postawy wobec świata. Niech zawiera treści postmodernistyczne, newage’owe, ale niech będzie jakiś. Nie twierdzę, że moim ideałem jest konserwatywny kabaret szydzący z Platformy Obywatelskiej i SLD. Niech będzie kontestujący koalicję, byle była w nim żarliwość, a nie marne udawanie Kabaretu Olgi Lipińskiej czy amerykańskich komedii slapstickowych, gdzie podstawową atrakcją jest obrzucanie się tortami i kopanie w tyłek. Niech kabaretowcy podejmą próbę mówienia o tym, co dzieje się w tym kraju, z tym narodem. Dlaczego ludzie wyjeżdżają albo dlaczego nie chcą wyjeżdżać? Dlaczego stają okoniem wobec tego, co my robimy? Pokazywanie jęzora musi czemuś służyć!
Rozmawiał Robert Patoleta.
Dołącz do dyskusji: Marcin Wolski